Andaluzja 2019 - Salobrena: zamek i kwiaty


 O istnieniu takiego miejsca jak Salobrena dowiedziałam się kilka lat temu, kiedy stwierdziłam, że starość nie radość i zwiedzanie dobrze byłoby połączyć z chwilą odpoczynku nad morzem. Zdecydowałam się wówczas na inną miejscowość, której pozostałam jak na razie wierna, ale Salobrena zawsze tkwiła gdzieś w głębi mej pamięci. Nic więc dziwnego, że kiedy tegoroczny urlop okazał się kontrowersyjny pogodowo, pewnego pochmurnego ranka po nocnej burzy pomyślałam „A może Salobrena?...” i podreptałam na przystanek autobusowy.

 Salobrena to miejscowość położona na południowym wybrzeżu Hiszpanii, w części nazywanej Costa Tropical. Ma dogodne połączenie autobusowe z Granadą na północy i Malagą na zachodzie. Zajmuje całkiem spory obszar, dlatego jeśli ktoś chciałby wybrać się tam na dłuższy pobyt to powinien dobrze sprawdzić lokalizację kwatery/hotelu. Salobrena ma długą i bogatą historię (Fenicjanie, Rzymianie…), jednak wśród turystów znana jest jako „to białe miasteczko z zamkiem”, co doskonale odpowiada rzeczywistości. Jej główna atrakcja to spore wzgórze z tradycyjną andaluzyjską zabudową na zboczach i potężną twierdzą Maurów na szczycie.

 Droga na do zamku prowadzi wąskimi i często krętymi uliczkami, wśród których tylko nieliczne są dostępne dla samochodów. Niektórzy określają ją jako wyczerpującą, ale dzięki niezbyt upalnej pogodzie nie odczułam tego. Zwłaszcza, że podczas „wspinaczki” mijały mnie wracające z porannych zakupów, obładowane siatkami mieszkanki wyżej położonych domostw, w wieku, nazwijmy to, emerytalnym 😉 … 


   A poza tym jako turysta z aparatem zawsze mogłam odzipnąć pod pretekstem robienia zdjęć, zwłaszcza, że okazji nie brakowało 😉.
 

  Zamek w Salobrenie to typowy obiekt architektoniczny z gatunku „oblężenie trwało dwa lata, w końcu obrońcom skończyło się jedzenie / zostali zdradzeni / padli ofiarą podstępu (niepotrzebne skreślić)”. Jest naprawdę potężny, a przy tym dobrze zachowany jeśli chodzi o mury. Pierwsze wzmianki na jego temat pojawiają się już w X w. n.e., ale tak naprawdę to, co oglądamy, powstało dużo później. W XIV wieku panująca dynastia Nasrydów (im zawdzięczamy też Alhambrę) wybudowała w Salobrenie twierdzę, będącą jednocześnie ufortyfikowanym pałacem i więzieniem. Przetrzymywano tam prominentnych wrogów, których nazwiska zapewne dużo mówią znawcom średniowiecznych dziejów Półwyspu Iberyjskiego. Po upadku Granady pod koniec XV w. chrześcijanie dodali zewnętrzny pierścień potężnych murów obronnych.

   Zwiedzający mogą za darmo przespacerować się po otaczającym część budowli tarasie.
   Zarówno z zamku, jak i z tarasu roztacza się wspaniały widok na okolice – z jednej strony morze, z drugiej szczyty Sierra Nevada…


   Wstęp na teren twierdzy jest płatny. Czy wart swojej ceny? Można dyskutować, ale turyści wychodzą chyba z założenia, że skoro wdrapali się już na tę x#z%@#y górę to muszą wejść też i do tego x#@yz*g%y zamku.
   Jednak to, co najbardziej spodobało mi się w Salobrenie, nie miało nic wspólnego z zamkiem. Zachwyciła mnie obfitość kwiatów, zdobiących wąskie uliczki starego miasta. Od niemal drzew po malowane doniczki. To właśnie ten element sprawia, że w Salobrenie chce się zostać na dłużej.






   Planowałam jeszcze wypad na plażę i rzut oka na Salobrenę od południa, ale zza chmur wyjrzało słońce, a temperatura znacząco wzrosła. Pojawiła się szansa na popołudnie w ciepłych wodach Morza Śródziemnego... a ja postanowiłam z niej skorzystać i pożegnałam Salobrenę przed czasem.



Andaluzja 2019 - Caminito del Rey


Malaga to miasto z pewnym problemem: nie ma w nim nic „NAJ”. Ani najlepszych plaż, ani najwspanialszych zabytków, ani kultowych miejsc… Oczywiście jest atrakcyjna, ale to atrakcyjność niejako drugiego sortu. Jej największy atut to położenie. Można dotrzeć stąd do niemal wszystkich „must see” Andaluzji. A że w okolicy jest też bardzo popularne lotnisko, to nic dziwnego, że większość turystów przewija się przez to miasto… i rusza dalej. Zmienić ich nastawienie i zachęcić, by traktowali Malagę jako bazę wypadową, a nie punkt przesiadkowy, ma między innymi bardzo bogata oferta jednodniowych wycieczek. Rejs na Giblartar połączony z zakupami i obserwacją delfinów? Krótki wypad do Afryki? Zwiedzanie Rondy, Kordoby lub Sewilli? Białe andaluzyjskie miasteczka? Proszę bardzo, i to za całkiem niezłą cenę. 

Jedną z najpopularniejszych atrakcji w okolicach Malagi jest Caminito del Rey. Niestety samodzielne dotarcie do tego miejsca jest nieco skomplikowane i wymaga czasu, szczególnie jeśli ktoś nie dysponuje samochodem. Dlatego zdecydowałam się wykupić wycieczkę (częściowo) zorganizowaną, z zapewnionym przejazdem i biletem wstępu w cenie. Można znaleźć oferty bardziej rozbudowane, na przykład z przewodnikiem (brrr…) albo połączone z tradycyjnym andaluzyjskim obiadem, ale mam uczulenie na narzucone z góry plany… więc nie.  


Co to właściwie jest?

Caminito del Rey to szlak znajdujący się w okolicach miasteczka El Chorro. Prowadzi wzdłuż głębokiego wąwozu Desfiladero de los Gaitanes, przez który przepływa rzeka Guadalhorce. Oryginalna trasa powstała na początku XX wieku, by umożliwić transport materiałów i przemieszczanie się robotników budujących elektrownię wodną. Trudno sobie wyobrazić, jak to działało, biorąc pod uwagę, że betonowe chodniki miały zaledwie metr szerokości. Trudno też wyobrazić sobie samą budowę… Według często powtarzanej legendy najniebezpieczniejsze prace wykonali skazani na śmierć więźniowie. W 1921 roku, z okazji uruchomienia elektrowni wodnej Conde de Guadlahorce, trasę przeszedł ówczesny król Hiszpanii Alfons III. Stąd właśnie wzięła się nazwa Caminito Del Rey – Ścieżka Króla. W kolejnych latach szlak służył robotnikom i budowniczym kolei, ale też okolicznym mieszkańcom, którzy zasiedlali jeszcze wtedy okolicę, obecnie będącą rezerwatem. Mijał czas, ścieżka stopniowo niszczała, by w końcu zmienić się w atrakcję dla miłośników ekstremalnych przygód. Po kilku wypadkach śmiertelnych trasę zamknięto, jednak w kilkanaście lat później postanowiono stworzyć Caminito del Rey w wersji 2.0. Nową, lepszą i bezpieczną, dostępną właściwie dla każdego (oprócz dzieci do lat ośmiu, osób z lękiem wysokości, tych, którym nie udało się kupić biletu i nie czytających regulaminu idiotów w klapkach czy szpilkach).


Dzisiaj Ścieżka Króla to łatwa i przyjemna trasa, do pokonania której nie potrzeba świetniej kondycji fizycznej ani doświadczenia. Ogółem liczy ponoć 7,7 km i dzieli się na kilka etapów. Zawieszone na pionowych ścianach wąwozu drewniane „chodniki” to tylko część szlaku.

No to ruszamy!

Wyjechaliśmy o świcie, tzn. po ósmej rano, kiedy w Maladze dopiero dniało. Wygodny autokar, międzynarodowe towarzystwo i opiekun, który podał podstawowe informacje w trzech językach: hiszpańskim, angielski i niemieckim (przy czym każda kolejna wypowiedź była tak o połowę krótsza). Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Ardales na szybkie śniadanie. Kilkakrotnie powtórzono nam, że na szlaku nie ma ubikacji, więc należy skorzystać wcześniej, najlepiej w restauracji… Rzeczywistość okazała się jednak brutalna: restauracja dysponowała tylko dwoma toaletami, więc by się na nie załapać należało jeść śniadanie stojąc w kolejce. Toalety znajdują się wprawdzie i przy wejściu na Caminito, jednak równie nieliczne i równie oblężone.

Przejazd z Ardales do parkingu w pobliżu zalewu Conde de Guadalhorce sam w sobie jest atrakcyjny. Okolica urzeka sielskimi widokami, a dzięki dobremu nawodnieniu (rzecz w Andaluzji bardzo rzadka!) można nasycić oczy zielenią. Jednocześnie szosa jest tak wąska i kręta, że o postojach raczej nie ma mowy.

Od parkingu do oficjalnego początku Caminito del Rey jest jakieś półtora kilometra. Najpierw należy przejść przez niski, nieoświetlony (komórki rulez!) tunel.

Za nim zaczyna się pierwszy etap wędrówki – dość szeroka droga wzdłuż zboczy wąwozu. I już jest pięknie ;-)


Po dotarciu do wejścia, odebraniu obowiązkowych kasków i równie obowiązkowej pogadance zostaliśmy wpuszczeni na szlak. Każdy mógł iść własnym tempem, byle tylko o określonej godzinie znalazł się po drugiej stronie. Początkowo panował lekki tłok, ale szybko grupa się rozciągnęła. Na całej trasie jest kilka miejsc, gdzie z różnych powodów tworzą się niewielkie korki, ale zazwyczaj można wędrować dość swobodnie.

Szlak wiedzie z północy na południe. Pogoda była dość dziwna: o ile za plecami miałam błękitne niebo i białe chmurki o tyle przede mną sytuacja wyglądała gorzej. Szczyty dalszych gór spowijało coś jakby dymiasta mgła, a chmury zyskały niepokojący świetlisto-siny odcień. Ale nie ma tego złego… 35 stopni w cieniu byłoby gorsze.

Po krótkim czasie weszłam na słynną drewnianą ścieżkę, dosłownie przyklejoną do ścian wąwozu. Szlak jest bardzo dobrze zabezpieczony, stabilny i wygodny. Przy czym zaznaczam od razu, że nie mam lęku wysokości (co specjalnie sprawdziłam, robiąc zdjęcia z przechyłem ;-), dlatego nie mogę wypowiadać się na temat reakcji osób, które cierpią na tę fobię. Z mojego punktu widzenia jedynym problemem na tej trasie może być silny wiatr, nie wiem też, jak drewniane belki sprawdzają się podczas deszczu. No i schody – ale do nich dojdziemy (dosłownie i w przenośni).



Pierwszy etap drewniany prowadzi pomiędzy wysokimi kamiennymi ścianami, które chwilami wydają się znajdować tuż obok siebie. W dole płynie rzeka (niestety mało krystaliczna), a w szczelinach skał przysiadają ptaki. 

Kolejna część trasy biegnie wśród drzew, wygodną ścieżką wytyczoną wzdłuż łagodniejszego zbocza. To tu znajdują się punkty wypoczynkowe, gdzie można przysiąść, coś zjeść i chwilę odzipnąć. Widoki nie są tak spektakularne, ale równie atrakcyjne w bardziej kojący sposób.   



Drugi etap drewniany różni się od pierwszego. Ścieżka usytuowana jest wyżej, a ściany są od siebie sporo oddalone, tak że ma się poczucie przestrzeni. 



  W wielu miejscach można dostrzec biegnącą poniżej „starą” Ścieżkę Króla. Człowiek od razu rozumie, dlaczego ją zamknęli…


Zwieńczenie tej części trasy – i punkt kulminacyjny całej Caminito – to wiszący most  Puente Colgante, który prowadzi na drugą stronę wąwozu. Wykonany jest z czegoś w rodzaju drucianej siatki i trochę buja podczas przechodzenia – uczucie podobne do stania na pokładzie kołyszącej się łódki. Niestety osoba z obsługi pilnuje, by nie przystawać na nim za długo.

Później mamy jeszcze podejście pod górę, które dla mnie było największym problemem. Tak jak nie mam lęku wysokości tak mam lęk przed schodami – podobno nazywa się to batmofobia. A tutaj dostałam kilka ciągów wąziutkich drewnianych stopni… Tyle dobrego, że nie musiałam po nich schodzić. 

Wkrótce po przejściu nad torami linii kolejowej etap drewniany się kończy.

 Ostatnia część to szerokie zejście do końcowego punktu szlaku. Tam zdaje się kaski, można kupić pamiątki lub skorzystać z toalety. Kilkaset metrów dalej znajduje się parking, na którym czekał nasz autobus. Mieliśmy niesamowite szczęście – jeszcze przed odjazdem niebo, teraz już prawie całkowicie zasnute ciężkimi chmurami, zdecydowało się na opcję burzową. Udało nam się uniknąć zmoknięcia, ale Caminito del Rey żegnałam już przez spływające po szybie strugi deszczu. Co zresztą dało całkiem ciekawy efekt 😊.

Wszystkie drogi prowadzą do Firy (Santorini cz. 5 - i ostatnia :-)

Z pisaniem o Firze jest pewien problem. Mianowicie pod względem turystycznym to taka większa, mniej skondensowana Oia. Białe domki na zboc...